"Piszę o kobietach, bo lubię przebywać z kobietami. To one fascynują mnie, inspirują i olśniewają. Dlatego piszę o nich książki. Ale moje powieści są adresowane również do mężczyzn, bo chcę, żeby mężczyźni wiedzieli, co tracą, kiedy nie potrafią rozmawiać z kobietami oraz wsłuchać się w to, co mówią."
Kiedy tylko Justyna weszła do pracy i zatrzasnęła za sobą drzwi natychmiast schwyciła za telefon.
Justyna pracowała w dość znanej agencji reklamowej, zajmującej się niekonwencjonalnymi formami prezentacji. Firma prowadziła szeroko zakrojoną działalność zarówno w kraju, jak i za granicą. Realizowała wiele zamówień, między innymi z Niemiec, Holandii, Belgii, Rosji i Ukrainy. Zwłaszcza na rzecz koncernów i większych przedsiębiorstw prywatnych. Dużym i stałym zainteresowaniem cieszyli się tancerze i rury powietrzne, czyli rękawy dmuchane zimnym powietrzem z naniesionym logiem, a ostatnio także makiety modeli statków i samolotów. Ale to głównie na potrzeby branży filmowej. Hitem ostatniego sezonu były bez wątpienia sterowce i balony reklamowe. Justyna zajmowała się akurat sterowcami. Nawiasem mówiąc, często żartowała, że na szczęście dla niej reklamowe statki powietrzne są dziś bezzałogowe. Chyba każdy, kto myśli o lataniu czymś takim doskonale zna historię Hindenburga, który 6 maja 1937 roku, po trzydniowej podróży przez Atlantyk z Frankfurtu do Lakehurst w Stanach Zjednoczonych spłonął podczas cumowania. Zginęło wówczas kilkadziesiąt osób.
Obecnie zeppeliny wykorzystuje się już tylko w służbach celnych, meteorologii, armii i, rzecz jasna, w reklamie. To tak na marginesie.
Praca Justyny ze sterowcami była dziełem przypadku. Do firmy ściągnęła ją szkolna koleżanka, dziś już przyjaciółka, Irena, która zatrudniona tam była od lat, miała dość mocną pozycję i cieszyła się dużym zaufaniem szefostwa. Justyna od początku bardzo dobrze sobie radziła, chociaż jej wykształcenie ogrodnicze nijak przystawało do wykonywanych obowiązków. Ale upłynęło trochę czasu, zdobyła doświadczenie i teraz samodzielnie zajmowała się całym obszarem związanym właśnie z tą oryginalną formą prezentacji i reklamy. Natomiast Irena w tym samym okresie zdążyła zostać dyrektorem zarządzającym. Nad nią pozostawał już tylko prezes i właściciel w jednej osobie. Lecz ten, Niemiec o imieniu Uwe, niezmiernie rzadko pojawiał się w firmie. Justyna domyślała się skąd wzięło się to bezgraniczne zaufanie szefa do Ireny i jej wręcz błyskawiczna ścieżka kariery zawodowej. Nie potępiała przyjaciółki, szczególnie że sama miała ostatnio niemałe problemy z własną moralnością.
Justyna także cieszyła się pewną samodzielnością, chociaż trzeba przyznać, że okupioną sporą odpowiedzialnością za rezultaty. Niedawno dostała nawet niewielki, lecz przytulny gabinet. Prestiż prestiżem, tyle że tu liczyła się efektywność pracy. Zdawała sobie sprawę z tego, że Uwe w każdej chwili mógł jej podziękować. Starała się o tym nie myśleć. Tymczasem przytłaczał ją ogrom obowiązków.
Tak więc Justyna sięgnęła po telefon i wybrała numer. Długo nie odpowiadał. W końcu zaczęli rozmawiać.
- Bartku, bardzo się przestraszyłam, słyszałeś, co się stało?
- Jakiś koszmar – dobiegło do jej ucha. – Jeszcze wczoraj rano ją widziałem, jak wlokła ze sklepu swoje toboły, stare dziwadło. Ale mimo wszystko, takie nieszczęście. Do tego zwykłym młotkiem, wiesz, takim dla majsterkowiczów, z marketu. Chociaż jak się dobrze zamachnąć, wtedy nie ma zmiłuj…
- Przestań, to okropne, co opowiadasz! – przerwała mu zniesmaczona, zaraz dodając: – Też uważam, że była jakaś dziwna, zamknięta w sobie, bez emocji. Co jej nie przeszkadzało być strasznie wścibską, jakby nie miała swojego własnego życia. Zawsze wydawało mi się, iż obserwuje, do kogo idę. Powiem szczerze, gdy ją spotykałam czułam się nieswojo. Frustrowała mnie sama świadomość tego, że mogła o nas wiedzieć. Ciekawe, jaka była w młodości. Musiała mieć bardzo nudną i smutną przeszłość. Przynajmniej sprawiała wrażenie kogoś takiego bez życiorysu.
- Bo ja wiem… – wycedził, jakby się zastanawiał. – Wiem tylko tyle, że miała na imię Felicja – dodał.
- A chociaż wiadomo, dlaczego ktoś ją zamordował? – spytała.
- Sąsiedzi mówią, że niby na tle rabunkowym, ale znowu ten malarz z góry twierdzi, iż ponoć z mieszkania nic nie zginęło – odpowiedział.
- Komu mogłaby być potrzebna śmierć tej starowinki? – zastanowiła się. – Może mieszkanie, spadek…?
- Może – skwitował, a potem dorzucił bez związku: – Podobno policję wezwał jakiś monter kablówki. Młody chłopak. Wszedł przez uchylone drzwi, a ona już zimna leżała plackiem. Gadają, że gdy przyjechali to gość siedział sztywny na kanapie, popijał jej koniak i bujał się jak koń na biegunach. Całkiem facio sfiksował.
Przez krótką chwilę oboje milczeli, aż on się odezwał:
* Jeśli już się zapisałaś/eś na newsletter, wpisz swój email i kliknij "Zapisz mnie!" aby się zalogować i przeczytać cały tekst.