"Piszę o kobietach, bo lubię przebywać z kobietami. To one fascynują mnie, inspirują i olśniewają. Dlatego piszę o nich książki. Ale moje powieści są adresowane również do mężczyzn, bo chcę, żeby mężczyźni wiedzieli, co tracą, kiedy nie potrafią rozmawiać z kobietami oraz wsłuchać się w to, co mówią."
Z okazji 32. rocznicy tragicznego wydarzenia, jakim był wybuch gazu w Rotundzie PKO w Warszawie (15 lutego 1979 roku), Dominik Sołowiej, dziennikarz Telewizji Białystok, rozmawia z jednym z poszkodowanych w wypadku, dziś pisarzem i kompozytorem, Piotrem Kołodziejczakiem.
- Jak to się stało, że znalazł się Pan w Rotundzie PKO właśnie wtedy, 15 lutego?
- Czasami bywa tak, że znajdziemy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Sam tego doświadczyłem trzydzieści dwa lata temu. Przyjechałem wtedy na kilka dni do Warszawy z Rostowa nad Donem, z rosyjskiego miasta, w którym studiowałem. To ponad dwa tysiące kilometrów stąd. Od półtora roku mieszkałem w akademiku daleko od domu. W przerwie międzysemestralnej chciałem zobaczyć rodziców, siostrę i trochę się podtuczyć na mamusinym garnuszku…
- Co Pan wtedy robił w centrum miasta?
- Dowiedziałem się, że w domu towarowym „Junior” pojawiły się spodnie sztruksowe. Dlatego pojechałem do centrum. Chciałem kupić coś dla przyjaciół z akademika, a także coś na drobny handelek, żeby zasilić swój nędzny studencki budżet. Tamte spodnie były koszmarnego koloru, bodajże jaskrawo beżowego. Ale były. Postanowiłem podjąć trochę gotówki z książeczki oszczędnościowej. Udałem się do najbliższego banku, czyli do Rotundy. Zbliżała się dwunasta trzydzieści. To była zima stulecia. Mróz naprawdę siarczysty.
- Czy pamięta Pan moment wybuchu?
- Niestety, pamiętam. Wszedłem do budynku razem z moją dziewczyną. Przed kasami przy samym wejściu stało po parę osób, więc obeszliśmy salę i po drugiej stronie znaleźliśmy puste okienko. Podałem wtedy kasjerce książeczkę oszczędnościową i poprosiłem o tysiąc pięćset złotych. Sympatyczna pani coś w niej zapisała, po czym oddała mi ją wraz z pieniędzmi. Wszystko włożyłem do podręcznej torby. I już chcieliśmy odejść, kiedy postanowiłem sprawdzić, czy w dokumencie kasjerka właściwie wszystko odnotowała. Młoda kobieta nie sprawiała wrażenia zbyt doświadczonej. W tamtych czasach nie znano jeszcze komputerowych wyciągów bankowych, więc zawsze mogła się pomylić. Wyjąłem książeczkę z torby, sprawdziłem, wszystko było w porządku. Dokument włożyłem z powrotem, zamknąłem torbę i przewiesiłem ją przez ramię. Trwało to dosłownie kilkadziesiąt sekund. Nagle ujrzałem przed sobą unoszącą się podłogę i w ślad za tym fontannę betonu. Nawet nie zdążyłem się przestraszyć. Zasnąłem. Potem, w szpitalu, dowiedziałem się, że tamte kilkadziesiąt sekund uratowało mnie i mojej dziewczynie życie. Spośród ludzi znajdujących się na odcinku od „naszej” kasy aż do wyjścia nikt nie ocalał.
- Można więc powiedzieć, że ta książeczka oszczędnościowa ocaliła Panu życie?
- Tak. Zresztą do dziś ją przechowuję. Oszczędzam w niej wspomnienia. Czasem biorę ją do rąk i przeglądam. Mam wtedy bardzo dziwne odczucia. Ten mały, stary, pożółkły przedmiocik, naprawdę potrafi mnie wzruszyć. Przypomina mi, że dostałem od losu drugie życie.
- Tuż po wybuchu leżał Pan przysypany pod ruinami?
- Obudziłem się gdzieś na dole. Wiem to, bo później wyciągano mnie na powierzchnię na jakiejś linie. Kiedy odzyskałem przytomność czułem się tak, jak może czuć się przysypany górnik. Leżałem twarzą do ziemi z rozłożonymi rękami, nie mogłem wykonać żadnego ruchu, nic nie czułem, nic nie widziałem. Po twarzy spływała mi krew. Nie było ze mną najlepiej. Słyszałem jedynie jednostajny dźwięk kapiącej wody. Kropla po kropli, a pomiędzy tym przerażająca cisza. Powoli zaczęło do mnie docierać, co się stało. Nie chciałem umierać. Byłem młody. Miałem dopiero dwadzieścia dwa lata. Zapragnąłem żyć za wszelką cenę, bez nóg, bez rąk, na wózku, ale żyć. Marzyłem o tym, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Mroźnego, zimowego powietrza. Niestety zauważyłem, że ziemia coraz bardziej się na mnie osuwa i już zaczyna mi brakować tlenu. W tym momencie się poddałem, pogodziłem się z własnym losem. Najbardziej żal mi się zrobiło moich rodziców. Wyobraziłem sobie własny pogrzeb. Okropne, ale faktycznie zastanawiałem się, kto na nim będzie. Kto z bliskich, kto z przyjaciół… I wtedy gdzieś z oddali dodarł do mnie niewyraźny dźwięk czyichś kroków. Ostatkiem sił spróbowałem wydobyć z siebie głos, żeby dać znać, że jestem, że jeszcze żyję. Chyba coś udało mi się wykrztusić, bo nagle usłyszałem: „Tam ktoś jest!”. Przeraźliwy ból, jakiego doznałem, gdy dotknięto moich połamanych nóg, zmieszał się z niewyobrażalnym poczuciem szczęścia, wynikającym z ocalenia. Uratowali mnie strażacy. W ostatniej chwili. Zawsze będę o tym pamiętał. Kiedy oglądam w telewizji relacje z podobnych zdarzeń, bardzo się dziwię, że prawie nigdy się o nich nie mówi. Ale ja wiem, że oni tam są. Ratują życie innych i nie mają głowy do tego, żeby pakować się przed kamery.
- Ile osób wtedy zginęło?
- Z tego, co mi wiadomo czterdzieści dziewięć, a ponad sto zostało rannych. Po odbudowaniu Rotundy na zewnątrz banku wmurowano tablicę. Na niej chyba znajduje się bardziej szczegółowa informacja, ale mogę się mylić. Wiem, że to dziwne, lecz wciąż trudno mi jest się przełamać i raczej unikam tego miejsca. Gdy jestem w tamtej okolicy narasta we mnie lęk. Parę lat temu starałem się go pokonać i nawet udało mi się wejść do środka budynku. Na krótko…
- Czy to wydarzenie wpłynęło na Pańskie późniejsze życie? Czy pisze Pan o nim w swoich książkach?
- Powracam do niego w dwóch moich powieściach: „Klępy śpią” i „Nie rób mi tego”. Poświęciłem mu też jedną z muzycznych kompozycji. Wydaje mi się, że moje osobiste przeżycia, związane z wybuchem gazu w Rotundzie dość trafnie obrazuje pewien cytat pochodzący z powieści „Klępy śpią”:
Człowiek stojący nad przepaścią odczuwa wąską granicę dzielącą go od niebytu. W ułamku sekundy doceni swoje życie, jakie by ono nie było. I uczyni wszystko, aby zawrócić… Jeśli tylko odnajdzie drogę i starczy mu sił.
Człowiek lecący w przepaść może mieć już tylko nadzieję, że się obudzi.
- A więc jest w naszym życiu takim moment, w którym uświadamiamy sobie, iż życie jest darem najcenniejszym…
- Oczywiście. Z tym, że podobne traumatyczne wydarzenie na zawsze je zmienia. W wypadku w warszawskiej Rotundzie doznałem wielu uszkodzeń ciała, głównie nóg i rąk. Do dziś jestem osobą o częściowo ograniczonej sprawności fizycznej. Jednak wydaje mi się, że największe przeobrażenia zaszły w mojej głowie, w psychice. Wcześniej myślałem głównie o sobie, byłem mało otwarty na problemy innych. Po wypadku wiele miesięcy spędziłem w różnych szpitalach. Najpierw leczenie, a potem rehabilitacja. Szczególnie utkwił mi w pamięci pobyt w podwarszawskim Konstancinie. Tam poznałem ludzi najciężej poszkodowanych przez los. Często bez nóg, bez rąk, na wózkach, sparaliżowanych. Nigdy wcześniej w jednym miejscu nie spotkałem tylu upośledzonych fizycznie młodych ludzi, nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad ich losem. Wspaniali, niezwykle wrażliwi, potrafiący kochać i cieszyć się każdym dniem. Przy nich szybko poczułem się zdrowy.
- Po tego typu doświadczeniach człowiek zaczyna kierować się innymi kryteriami wartości…
- Zdecydowanie! Mój świat wartości uległ całkowitej przemianie. Dziś żal mi osób, które za cel życia obierają sobie dobra materialne. Owszem, jest to ważne, ale są rzeczy jeszcze ważniejsze, o których należy pamiętać. Kocham ludzi, kocham zwierzęta. Nienawidzę przemocy, wojen, grubiaństwa, chamstwa, ksenofobii, rasizmu, i tak dalej. No i oczywiście fascynują mnie kobiety. W tym akurat nic się u mnie nie zmieniło. Zresztą to widać po mojej twórczości. Swoje ostatnie dwie książki „Puść już mnie” i „Bo wiesz…” poświęciłem tajemnicy kobiecego charakteru.
- Domyślam się, że o kobietach będzie też w Pańskiej najnowszej powieści „Kobieta niespodzianka”, której premiera zapowiadana jest na marzec tego roku…
- Tytuł mówi sam za siebie. Pozwoli Pan jednak, że treść książki zachowam w tajemnicy.
- Dziękuję za rozmowę.